czwartek, 15 kwietnia 2010

Pranie (opowieść archiwalna)



Przypuszczam, że każdemu zdarzyło się kiedyś zabłądzić w wielkim, obcym mieście. Normalna rzecz. Ale mało komu przydarzyło się zabłądzić w wielkim, obcym mieście trzymając w obydwu rękach pękate siatki pełne brudnej bielizny. Tego typu przygody to moja specjalność… ale po kolei.

Na początku emigracyjnej przygody zamieszkaliśmy w domu naszego przyjaciela. Był on wtedy jedyną osobą, jaką znaliśmy w tym całym dwumilionowym mieście. Mieszkając u niego, powoli zaczęliśmy poznawać ludzi, miejsca, doświadczać nowego, próbowalismy odnależć się tu na drugim końcu świata. Wśród wielu nowych wrażeń i przygód przyszedł czas na pewną całkiem przyziemną sprawę: zrobienie prania.
W tym celu nasz przyjaciel udostępnił nam swoją pralkę. Dostarczyła nam ona sporej dawki przeżyć! Była to pralka starego typu, ładowana od góry, a w środku, zamiast bębna, miała coś, co wyglądało jak wiertło. Takie do, wypisz wymaluj, rozkuwania płyt chodnikowych. Włożyliśmy do niej nasze rzeczy, w tym te, które mieliśmy na sobie jeszcze w samolocie, wsypaliśmy proszek i nastawiliśmy normalny tryb prania. Gdy pranie się skończyło, otworzyliśmy klapę i zobaczyliśmy, że nasze rzeczy zostały zmielone przez wiertło. Niektóre, jak na przykład moje ulubione sztruksy,zostały podarte na strzępy.

Pamiętam jak oglądałem te rzeczy ze zdumieniem i jak w mojej głowie biły się dwie myśli: "no tak, nic dziwnego że rzeczy się zmieliły, w końcu w środku był świder" i druga: "ale po cholerę zainstalowali w pralce świder?".
Naszemu przyjacielowi nic o tym nie powiedzieliśmy, tak bardzo nam wtedy pomagał, że nie chcieliśmy psuć mu humoru. Jednak minęło parę dni i znów stanęliśmy przed koniecznością zrobienia prania. Zebraliśmy resztkę rzeczy które mieliśmy, podeszliśmy z trwogą do pralki, włożyliśmy rzeczy do środka. Popatrzyliśmy na siebie z lękiem w oczach i następnie włączyłem ten sam tryb prania co poprzednim razem. Ledwo to zrobiłem, krzyknęliśmy "nie! Lepiej spróbujmy inny tryb!" Przekręciłem więc gałkę na obudowie i w tym momencie pralka wydała z siebie stłumione pfffffff i stanęła. I już nie ruszyła.

Nasz przyjaciel, gdy się dowiedział, jak zwykle stanął na wysokości zadania. "Nie ma sprawy", powiedział, "pralka i tak była stara więc musiała się w końcu popsuć". I zamówił serwisanta. Tyle że serwisant powiedział, że przyjdzie za parę dni, co nie było najmniejszym problemem dla naszego przyjaciela, ale nas zmusiło do działania. Zadzwoniliśmy do Ady, koleżanki, która mieszkała niedaleko i zapowiedzieliśmy się że przyjeżdżamy z praniem.

I wtedy to się stało. Poszliśmy na stację kolejki miejskiej i wsiedliśmy do pierwszego lepszego pociągu jaki podjechał, myśląc, że wszystkie pociągi mają taką samą trasę. Pociąg do którego wsiedliśmy oczywiście skręcił zaraz za naszą stacją i wywiózł nas w nieznane. No i błąkaliśmy się, nie wiedząc gdzie jesteśmy, źli jak nie wiem, obładowani siatami z których wystawały skarpety, podkoszulki i majtki. Dotarcie do Ady zabrało nam naprawdę długo…
Dużo później dowiedziałem się, że mogło być znacznie gorzej. Ze stacji, z której wtedy odjeżdżaliśmy, raz na godzinę wyrusza ekspres non-stop do Nambour - miasta gdzieś dobre 150 kilometrów na północ od nas. To by dopiero była przygoda!