czwartek, 14 kwietnia 2011

Polacy tu i tam



Sammy i Bella doszły do finału My Kitchen Rules i będą dziś walczyć o główną nagrodę - 100 000 dolarow - z Kane i Lee.

Już wyjaśniam o co chodzi. My Kitchen Rules to jeden z tych programów o gotowaniu, których pełno ostatnio na każdym kanale. I pewnie nigdy byśmy go nie oglądali, gdyby nie Kasia z Brisbane, która powiedziała nam, że występują w nim dwie Polki i że całkiem nieźle im idzie.

Wciągnęliśmy się więc w oglądanie MKR, z wypiekami na twarzy i z zaciśniętymi zębami oglądaliśmy ludzi smażących na wyścigi kotlety albo gotujących zupę. Polubiliśmy też Sammy i Bellę które, mimo że są Australijkami, to podkreślają swoje polskie korzenie i w konkursie gotują głównie polskie potrawy (wygrały półfinał bo zrobiły na wizji kiełbasę, która podbiła serca i żołądki jurorów).

Sammy i Bella zainspirowały mnie do napisania o Australijczykach z polskimi korzeniami. Wpadamy na nich od czasu do czasu i zawsze jest to przyjemne spotkanie. Na przyklad ostatnie: w poniedziałek poszedłem do biura podróży. Rozmawiałem tam dobre piętnaście minut z konsultantem. Skośnookim. Na koniec konsultant dał mi swoją wizytówkę, na której było jego nazwisko: Adam Zaniewski. No i zaczęła się rozmowa o historii Zaniewskich, o historii Polski, o Szczecinie (!) i o tym jak geny polskich Zaniewskich połączyły się z genami rodem z Azji i stworzyły nową linię polsko-australijsko-azjatyckich Zaniewskich.

Takich sptokań jest więcej: moja fryzjerka to Ness Krycki, nie mówi po polsku, ale uwielbia pierogi i barszcz od swojej wiekowej babci Polki. Ness zanim została fryzjerką, pracowała w branży bungee-jumping: wykonywała skoki z ludźmi, którzy bali się skakać sami. Skakała nawet trzydzieści razy dziennie, przez półtora roku.
Dalej - facet z firmy, która ubezpiecza mój samochód jest z pochodzenia Polakiem, jest tez pani minister rządu stanowego o nazwisku Palaszczuk (nazwisko niemożliwe do wymówienia dla Australijczyka).

W moim biurze jest Anissa Bukowski, Malezyjka, której ktoś powiedział, że Bukowski to nie jest polskie nazwisko tylko słowackie. Jest Barbara Jablonski, która każe mi wymawiać swoje nazwisko "Dżablonsky". Jest Les, który nie mówi już po polsku, ale jeździ często do Gdańska jak to ujął "na polskie jedzenie". Jest też Paulina Mazur, która mowi mi zawsze "szeszcz" na powitanie - jedno z niewielu polskich slów, jakie zna. Wszyscy oni czują się już Australijczykami, ale że wśród Australijczyków wypada znać swoje drzewko genealogiczne, z dumą mówią o sobie: "jestem ćwierć -Polakiem" albo coś w tym stylu.

Lubimy te spotkania, czasem nawet ubieramy Adasia w czerwony kostiumik z orłem na piersi. Działa trochę jak lep na Polaków, "pół-Polaków" i "ćwierć-Polaków" - jak zobaczą, to zawsze podejdą pogadać.